Myślę, że wszystkie my, kobiety, jesteśmy służącymi domowego ogniska. Tak się zresztą nazywam – „domosłużka”.
Po przebudzeniu dzieci jednego muszę odprowadzić do szkoły, drugiego do przedszkola. Przy tym wysłuchuję tysiąca narzekań, że chce im się spać, że nie chcą iść do szkoły, do przedszkola itd. Kiedy ten cały proces się kończy i dzieci są już tam, gdzie trzeba, wydaje się, że to już szczęście – cisza. Ale jeszcze za wcześnie, by się zrelaksować.
Trzeba iść do sklepu i kupić coś na obiad, żeby ugotować coś pysznego. Gotowanie przecież nikt nie odwołał, nie jest przecież ósmy marca: mężowi jedno, dzieciom drugie. Zakupy zrobiłam, starałam się jak najszybciej, ale i tak dużo czasu minęło. Czas lecieć do domu. Wkrótce trzeba odebrać syna ze szkoły, a ja nawet łóżek jeszcze nie pościeliłam, obiadu też nie ma.
Ach, zapomniałam nastawić pranie – jeszcze trzeba je rozwiesić, byle znowu nie zapomnieć. Pranie się suszy, poprzednie zdjęłam, wyprasowałam, ułożyłam do szaf, łóżka pościelone, obiad na kuchence. Dzięki Bogu zdążyłam. Pora lecieć po dziecko. Odebrałam, nakarmiłam, pozmywałam. Póki młodszy jest jeszcze w przedszkolu, robimy lekcje ze starszym.
Lekcje zrobione – minęły dwie godziny. O Boże, pora przygotowywać kolację, bo wkrótce trzeba lecieć po młodszego. Gdy kolacja jest gotowa, razem ze starszym synem idziemy po brata do przedszkola.
Po drodze rozmawiamy, liczymy ptaki i cieszymy się świeżym powietrzem. Przy tym wysłuchuję litanii, jak bardzo są zmęczeni, jak bardzo są głodni i że chcą coś pysznego. W domu przebieramy się, myjemy ręce. Nakarmiłam dzieci, pozmywałam i posprzątałam po nich.
A żeby nie tracić czasu, póki męża jeszcze nie ma, przygotowałam chłopcom ubrania na jutro i spakowałam z starszym plecak do szkoły. Wydaje się, że można by odpocząć, choć chwilkę. Ale nie da się – mąż już wrócił z pracy, rozbiera się w korytarzu. Pora podać kolację i nakarmić męża. Nałożyłam, zjedliśmy razem, porozmawialiśmy, jak minął dzień.
Okazało się, że w pracy miał zawalenie robotą. Opowiedziałam mu krótko o swoim dniu, ale usłyszałam w odpowiedzi, że jemu jest trudniej – bo ja „siedzę w domu”! Jakby to miało mi w czymkolwiek ulżyć. Zjedliśmy, myślicie, że mąż posprzątał po sobie? Jasne, że nie – przecież jest bardzo zmęczony. Posprzątałam dokładnie kuchnię. Teraz już naprawdę wszystko gotowe. Wszyscy najedzeni, można by obejrzeć film z kubkiem herbaty.
Ale chłopcy zawołali mnie do zabawy i zapomniawszy o marzeniach o filmie, poszłam układać puzzle, budować wieżę lub co tam tym razem im przyjdzie do głowy. Spełniwszy swój obowiązek wobec dzieci, na godzinę znikam im z oczu.
Tylko ja i pełna wanna ciepłej wody z pianą. Leżę i myślę: co robię nie tak? Czemu nie zdążam? Moje koleżanki mają czas iść do fryzjera albo na manicure, a ja nawet filmu obejrzeć nie mam kiedy.
Jak wytłumaczyć mężowi, że męczę się od tych domowych obowiązków? Gdyby chociaż czasem mi pomagał, miałabym chwilkę tylko dla siebie. Tak sobie leżę i żałuję siebie. A potem planuję kolejny dzień.
Ale nie ma co długo odpoczywać – trzeba wychodzić z wanny, pościelić wszystkim łóżka i opowiedzieć moim chłopcom bajkę na dobranoc. A potem już można odpocząć, żeby jutro znów zacząć wszystko od nowa. Co robię nie tak? Jestem jeszcze młoda, a już taka zmęczona. Wyglądam starzej niż jestem, niestety.