Wciśnięte pokolenie: dlaczego ci, którzy mają teraz ponad 50 lat, nigdy nie żyli dla własnej przyjemności

Na Zachodzie nazywa się ich – tych, którzy zmuszeni są jednocześnie opiekować się dorosłymi dziećmi, które nie zamierzają opuszczać rodzinnego gniazda, oraz starzejącymi się rodzicami – „pokolenie kanapki”.

Ich życie przypomina uwięzienie w imadle pomiędzy „muszę” a „powinienem”, a miejsca dla nich samych, ich pragnień i pasji zazwyczaj już nie wystarcza.

Gdy miałem pięć lub sześć lat, wieczorami wesoło podskakiwałem po pokoju, a mama z tatą mówili mi: „Usiądź spokojnie! Na dole sąsiedzi wrócili z pracy, są zmęczeni, przeszkadzasz im!”. I starałem się siedzieć spokojnie. Teraz mam ponad 60 lat. W mieszkaniu powyżej wieczorami głośno skaczą dzieci. Kiedy proszę ich rodziców, aby coś z tym zrobili, odpowiadają z uprzejmie skrywanym oburzeniem:

„Przecież to tylko dzieci!”. Trudno zrozumieć, czy to wynika ze świętego przekonania, że wolności dziecka nie można ograniczać, czy po prostu z rodzicielskiego lenistwa. Ale co mnie to obchodzi. Znowu staram się siedzieć spokojnie.

Moje pokolenie znalazło się w potrzasku pomiędzy „centryzmem dorosłych” XX wieku a „centryzmem dzieci” nowego tysiąclecia. Doskonale pamiętam, jak dzieci, chyba do 12. roku życia, nie wpuszczano do domów wypoczynkowych; mnie, już prawie nastolatka, wysyłano na wieś do babci, a rodzice jechali w Kaukaz lub nad morze.

Było mi bardzo przykro! Później obniżono trochę limit wieku i zaczęliśmy z żoną zabierać naszą małą córeczkę nad morze. Ale zabrać pięcioletnie dziecko do restauracji? Nawet nam to nie przyszło do głowy, wydawało się to nienormalne i nieodpowiednie. Przecież to rozrywka dla dorosłych – tam się pije, pali, tańczy!

Dziś do restauracji chodzi się nawet z niemowlętami – tym bardziej, że palenie jest tam zakazane. W restauracji rodzicom podadzą krzesełko dla dziecka, kredki, książeczki, zabawki – świetnie!

Dzieci jak to dzieci – krzyczą, płaczą, rozlewają sok, rzucają grzechotkami na podłogę. Mamy starają się je uciszyć. Pozostali goście siedzą z kamiennymi uśmiechami: chcieli spokojnie zjeść kolację, ale – „przecież to tylko dzieci!”

Krótko mówiąc, my, którzy mamy teraz 50+, nigdy nie żyliśmy dla własnej przyjemności. W dzieciństwie staraliśmy się zadowolić dorosłych, teraz próbujemy zadowolić dzieci – a właściwie ich rodziców.

Wszechstronna i długotrwała opieka rodzicielska zamienia się w wymagającą uwagę wobec życia dorosłych dzieci. Wciśnięte pokolenie to także demograficzna rzeczywistość. Ludzie zaczęli żyć dłużej, ale rodzić dzieci później.

Jeszcze niedawno (w skali historycznej, oczywiście!) ludzie do 45. roku życia zdążyli wychować i usamodzielnić dzieci oraz pochować rodziców. Jedną trzecią życia spędzali pod opieką starszych, drugą – sami opiekując się dziećmi, ale trzecią trzecią część życia już nikogo nie musieli nadzorować.

Dziś wszystko wygląda inaczej – symboliczną postacią epoki stał się czterdziestolatek, który jedną ręką pcha wózek z dwuletnim dzieckiem, a drugą ciągnie wózek inwalidzki, w którym drzemie jego 80-letni ojciec.

Dlatego współcześni młodzi ludzie, jakby przeczuwając swoje „wciśnięte” przeznaczenie, starają się – oczywiście przy pomocy rodziców – przedłużyć lata beztroskiego dzieciństwa i młodości. Nie spieszą się z zakładaniem rodziny i posiadaniem dzieci.

Ale to pułapka. Wszechstronna i długotrwała troska rodziców nieuchronnie zamienia się w ich baczne i wymagające zainteresowanie życiem dorosłych dzieci.

Inaczej być nie może: każdy inwestor, sponsor, a nawet dobroczyńca zawsze oczekuje raportu. Z pokoleniowego imadła można wyrwać się tylko w jeden sposób – szybciej wyfrunąć z gniazda.