Moje dzieci są już dorosłe – syn i córka mają własne rodziny. Gdy mój mąż żył, staraliśmy się pomagać im, jak tylko mogliśmy. Zapewniliśmy im wykształcenie, kupiliśmy mieszkania, zajmowaliśmy się wnukami.
A teraz zostałam sama. Mąż odszedł na tamten świat trochę ponad pięć lat temu.
Otrzymuję skromną emeryturę, która ledwo wystarcza na podstawowe potrzeby. Jeśli muszę jeszcze kupić leki, to pozostaje mi przez cały miesiąc jeść suchy chleb.
Dzieci doskonale o tym wiedzą, ale nigdy nie pofatygowały się, by pomóc starej matce. Raz wspomniałam, że dobrze byłoby, gdyby chociaż pomogły mi opłacić rachunki za media.
Syn udawał, że nie rozumie aluzji, a córka oznajmiła, że sama ma rachunki do opłacenia.
Jednak kilka razy w roku spędzają wakacje w drogich kurortach. Poza tym jeżdżą samochodami, które też wymagają kosztownej eksploatacji. Ale komunikacja miejska nie jest dla nich – ważne, żeby do pracy dojeżdżać wygodnie.
Córka nie wytrzyma miesiąca, jeśli nie odnowi garderoby. Wnuczce z mężem dają kieszonkowe wyższe niż moja emerytura. O synu nawet nie chcę mówić – jest pod pantoflem żony.
Nawet gdyby chciał mi pomóc, synowa by na to nie pozwoliła.
Boli mnie to, zwłaszcza gdy słyszę od sąsiadki, że jej dzieci pomagają jej finansowo – co tydzień wypełniają jej lodówkę jedzeniem, a nawet opłacają pobyty w sanatorium. Przecież ja i mój mąż też przez całe życie pomagaliśmy naszym dzieciom, tak samo jak ona. Tylko że u niej jest wdzięczność na starość, a u mnie…
Trudno mi pojąć, że wychowałam tak niewdzięczne dzieci…