My oboje, i ja, i mąż, dorastaliśmy w mieście i nigdy nie zauważyłam, żeby on miał potrzebę życia na wsi. A jednak ostatnio mój mąż oświadczył, że chce zbudować dom poza miastem. Teraz niemal się z nim rozwodzę z tego powodu.
Chodzi o to, że mamy mieszkanie — co prawda jest moje, ale nigdy nie wypominałam mu tego, że to nie jest jego lokum. Jesteśmy małżeństwem od ośmiu lat i mamy dwie sześcioletnie córki (bliźniaczki). Nasze mieszkanie jest przestronne, choć tylko dwupokojowe, odziedziczyłam je po dziadku ze strony taty. I do niedawna miałam pewność, że sprawy mieszkaniowe mam już definitywnie załatwione.
Nasi rodzice niezbyt często nas odwiedzają — moja mama wciąż pracuje, rodzice Michała mieszkają w pobliskim miasteczku. Odkąd nasze bliźniaczki poszły do przedszkola, a ja wróciłam do pracy, zaczęliśmy myśleć o zakupie auta, o wymianie kuchennego wyposażenia, a także planowaliśmy kiedyś powtórzyć urlop nad morzem. Kiedy dziewczynki miały cztery lata, udało nam się wyjechać nad morze i bardzo nam się spodobało. Niestety, od tamtej pory już nie wróciliśmy na takie wakacje.
Trochę ponad rok temu mój mąż niespodziewanie odziedziczył działkę we wsi, w sąsiednim rejonie, gdzie mieszkają jego rodzice. Na tej działce stał stary domek, w którym kiedyś mieszkała daleka krewna mojej teściowej. I Michał był zachwycony wizją zbudowania tam domu. Nie byłam od początku fanką tego pomysłu.
– Zamierzasz tam zamieszkać? – spytałam go. – I będziesz dojeżdżał do pracy autobusem?
– Nie – odpowiedział Michał. – Mamy tu nasze mieszkanie w mieście. Tam będzie taki jakby domek letniskowy. Może kiedyś na starość się tam przeniesiemy, a córkom zostawimy mieszkanie.
Szczerze mówiąc, nie rozumiem, dlaczego tak bardzo mu na tym zależy. W naszym mieście jest kilka bloków, my mieszkamy w jednym z nich. Dookoła pełno domów jednorodzinnych, do lasu niedaleko, rzeka też jest blisko. Czego nam brakuje? Ogrodu?
Ale on się uparł:
– Już postanowiłem.
No dobrze, skoro postanowił, może by mi to nie przeszkadzało, gdyby nie to, że dom trzeba budować od podstaw. A za co? Za nasze pieniądze. I za co będziemy żyć? Zostaną nam tylko moje zarobki. Mamy jeszcze inny problem: działka formalnie należy do mamy Michała. I nic nie wskazuje na to, by chciała ją przepisać na syna.
– Nie widzę takiej potrzeby – oświadczyła teściowa. – Po co załatwiać formalności? Michał jest jedynakiem, wszystko i tak kiedyś przejdzie na niego.
Uważam, że skoro już chcemy inwestować pieniądze, dobrze byłoby mieć pewność, że inwestujemy w coś, co w przyszłości będzie nasze. Michał i jego tata sami sporo tam robią, co faktycznie obniża koszty, ale i tak na tę budowę idzie cała wypłata męża, a nawet więcej. Nie ma mowy o ponownych wakacjach nad morzem, nie będzie nowego samochodu. Powiedziałam mu o tym, a on twierdzi:
– Wszystko zrobię sam, wybuduję ten dom.
Ale tak naprawdę żyjemy z mojej pensji, a na potrzeby dzieci prawie nie starcza. On tłumaczy się, że „jako mężczyzna musi się wykazać”, musi mieć dom, a to, że formalnie ta ziemia wciąż jest własnością teściowej — jego niespecjalnie interesuje. Gdy wyjaśniłam mu moje obawy, obraził się:
– Ach tak? To chcesz się rozwieść? Nie sądziłem, że z ciebie taka osoba. Już wiem, czemu chciałaś, by działkę i budowę zapisać na mnie. Może jeszcze wystąpisz o alimenty i przypomnisz, że mieszkanie jest twoje?
Zupełnie nie o to mi chodzi! Wcale nie planuję rozwodu. Po prostu zastanawiam się, jak mamy żyć w sytuacji, gdy cała jego pensja idzie na budowę, która formalnie do nas nie należy. Budowa potrwa kilka lat — przez ten czas mamy odmówić sobie wszystkiego i utrzymywać się z mojej jednej pensji? A jeśli teściowa ma jakieś własne plany?
Nie wiem, co robić. Czuję się bezsilna i bardzo mnie to martwi. Jakieś rady?