Ożeniłem się z kobietą, która miała dziecko, i teraz bardzo tego żałuję. Wszystko okazało się o wiele trudniejsze, niż sobie wyobrażałem

W naszym społeczeństwie panuje przekonanie, że jeśli mężczyzna żeni się z kobietą, która ma dziecko, powinien przyjąć na siebie pełną odpowiedzialność za rodzinę. Tak też zrobiłem – byłem gotów stać się dla nich oparciem. Jednak szybko zrozumiałem, że jedyne, czego ode mnie oczekują, to pieniądze, które są im potrzebne w coraz większych ilościach. Jako głowa rodziny nie jestem im potrzebny – oni tworzą już swoją własną, zamkniętą jednostkę z ustalonymi zasadami, w której nie ma miejsca dla nowego mężczyzny. Przynajmniej tak to wygląda w moim przypadku.

W mojej żonie zakochałem się od pierwszego wejrzenia, dlatego fakt, że była już wcześniej zamężna i ma pięcioletniego syna, mnie nie zniechęcił. Jest piękną, zadbaną kobietą, a do tego doskonałą gospodynią.

Z mężem jej się nie ułożyło – pił, jak sama mówiła, i nie interesował się ani nią, ani ich dzieckiem. Jednak nasi wspólni znajomi opowiadali mi inną wersję – że były mąż po prostu nie wytrzymał jej charakteru: zawsze chciała wszystko kontrolować i podporządkować go sobie. Mnie to jednak nie zraziło – myślałem, że ze mną to się nie uda.

Pierwszym problemem w naszym związku, co może dziwić, był jej syn. Chłopiec był bardzo kapryśny, cały czas starał się przyciągnąć uwagę mamy i patrzył na mnie wilkiem, zazdrosny. Jednym słowem – nie zaakceptował mnie.

Mimo wszystko wzięliśmy ślub, licząc, że dziecko z czasem się przyzwyczai. Żona przeprowadziła się do mnie razem z synem. Nawet nie przypuszczałem, że tak trudno będzie mi przyzwyczaić się do obcego dziecka. Cokolwiek się działo, od razu biegł do mamy z krzykiem: „Mamo-o-o-o!”. I płakał. Poszedł do przedszkola, ale tam też cały czas płakał, skarżąc się, że jest prześladowany. Żona stale musiała interweniować u wychowawczyni, która tłumaczyła, że nikt chłopcu nie dokucza, ale on wymyśla różne historie, żeby w domu go żałowano. Stąd te łzy.

Przeżyliśmy razem rok, a ja uważnie obserwowałem pasierba i nie byłem zadowolony z jego zachowania – na każdy problem reagował płaczem. Jak dziewczynka, choć chłopiec miał już sześć lat i powinien zacząć rozwijać w sobie męskie cechy.

Raz zażartowałem, że wygląda jak dziewczynka, brakuje mu tylko kokardki. Natychmiast urządził histerię, poskarżył się żonie, i pierwszy raz się z nią pokłóciliśmy.

Tolerowałem to, jak mogłem – w końcu to nie moje dziecko. Ale potem zacząłem mieć dość tego wiecznego płaczu. Żona skakała wokół niego, wycierała mu buzię, a on ją odpychał.

Postanowiłem się nim zająć, choć żona była temu przeciwna. Zabrałem go na plac zabaw, żeby sprawdzić, na co go stać. Nie mógł ani się podciągnąć, ani porządnie przysiady zrobić. Chłopcy na ulicy zaczęli go już przezywać grubasem. Spróbowałem przebiec z nim jedno okrążenie – po stu metrach padł na trawę i zaczął płakać. Gdy wróciliśmy do domu, chłopak od razu poskarżył się, że go zmusiłem do biegania na siłę, i teraz mu niedobrze. Kolejna kłótnia. Żona stanowczo kazała mi zostawić go w spokoju.

W tym roku chłopak idzie do szkoły. Ale ani literek, ani cyferek nie chce ze mną uczyć. Żona znowu mówi, żebym go zostawił, bo w szkole wszystkiego go nauczą.

Proponowałem, żeby zapisać go na jakieś zajęcia – choćby na basen. Ale chłopak od razu w płacz – tam będą mu dokuczać. Żona znowu go poparła, nie mnie.

I tak zawsze. Cokolwiek powiem, cokolwiek zaproponuję, zawsze słyszę: „Nie wtrącaj się! To nie twój syn! Sami sobie poradzimy – we dwójkę, bez ciebie!”. Jak mam na to reagować?

Na moje pytanie: „Jak mamy dalej żyć?”, żona odpowiada jedno i to samo: „Zarabiaj więcej, wtedy będziemy mieć większe możliwości!”. Ale przecież moja pensja jest jak dwie średnie krajowe, żyjemy dostatnio! A ja i tak nie czuję się głową rodziny, tylko jak lokator we własnym mieszkaniu!

Wciąż chyba kocham żonę i żal mi chłopca, ale moje cierpliwość się kończy – dlatego chcę rozwodu.

A kobietom z dziećmi chcę powiedzieć: jeśli planujecie wyjść ponownie za mąż, żeby znaleźć ojca dla swojego dziecka, szukajcie mężczyzny, który będzie autorytetem.

Osobiście, jeśli się rozwiodę, to drugi raz nie popełnię tego błędu. Jeśli jeszcze kiedyś wezmę za żonę kobietę z dzieckiem, to tylko pod warunkiem, że będę autorytetem. A tu? Chłopak nawet nie nazywa mnie ojcem – żona uważa, że to nie jest normalne nazywać ojczymem kogoś, kto nie jest biologicznym ojcem. A to, że to ja go całkowicie utrzymuję, a nie jego ojciec, nikogo nie interesuje. Dla niego jestem nikim. To boli…