Jestem ze wsi, od dzieciństwa przyzwyczajona do pracy na roli, dlatego nalegałam, abyśmy kupili siedlisko. To dla mnie prawdziwa odskocznia – uwielbiam grzebać w grządkach, własnoręcznie uprawiać owoce, warzywa i zioła, a potem je konserwować i kisić. Oczywiście, zapraszam też męża do pracy w ogrodzie, czym nieustannie wzbudzam niezadowolenie teściowej.
Nie po to, widzicie, wychowała swojego wspaniałego synalka, żeby „grzebał w ziemi jak na plantacji”. Wcześniej nie wdawałam się w dyskusje, uważałam, że ludzie z miasta nas, mieszkańców wsi, nie zrozumieją.
A niedawno dowiedziałam się, że rodzice męża sami pochodzą z zapadłej wsi, o czym przez cały czas starali się nie wspominać.
A udają takich wyrafinowanych mieszkańców metropolii! Ileż to razy teściowa dawała mi do zrozumienia, że ubieram się jak wieśniaczka, że wystrój naszego mieszkania jest „wiejskiego stylu”, a u nich w domu wszystko jest modne – gołe ściany, zabudowane szafy.
A mnie to w ogóle się nie podoba – lubię, gdy na półkach stoją wazony, figurki, zdjęcia, które, moim zdaniem, nadają wnętrzu duszy i przytulności.
Jednak kłótnie z nią są bezsensowne, więc nawet nie próbuję – dzięki Bogu, mieszkamy osobno! Mimo że spotykamy się stosunkowo rzadko, teściowa i tak nie przepuszcza okazji, żeby mnie uszczypnąć. Ostatnio nie wytrzymałam.
Złapałam odpowiedni moment i przypomniałam jej przysłowie, że człowieka można wyciągnąć ze wsi, ale odwrotnie – to już trudniejsze.
Pyta: „To o sobie mówisz?” A ja na to: „Nie tylko o sobie, o was też!” Gdybyście widzieli jej twarz – myślałam, że dostanie ataku.
Zrozumiała, że wiem wszystko, i od tamtej pory dała mi spokój – już mnie wieśniaczką nie nazywa.