– Mamo, dlaczego jesteś na mnie obrażona? Przecież jesteś samodzielną, dorosłą osobą, wszystko u ciebie w porządku. Nie potrzebujesz, żebym cały czas była obok. Masz swoje życie, a ja swoje. Kiedy męża już zabrakło, córki często mnie odwiedzały – wspierały, pomagały, przywoziły zakupy. Ale po upływie pół roku wszystko bardzo się zmieniło

Nie potrafię dokładnie powiedzieć, kiedy to się zaczęło, ale po śmierci mojego męża zauważyłam, że zmienił się mój stosunek do weekendów i świąt.

Wydawało mi się, że kiedyś uwielbiałam soboty i niedziele – dni wolne, które mogłam spędzać z najbliższymi. Był to czas dla rodziny, na wspólne spacery i domowe obiady, kiedy mogliśmy po prostu być razem.

Święta również przynosiły mi radość – spotkania z bliskimi, prezenty, szczere rozmowy przy stole. Zawsze przygotowywałam wiele pysznych potraw, bo doskonale wiedziałam, co kto z rodziny lubi. Choć bardzo się męczyłam, sprawiało mi to radość i dawało mnóstwo pozytywnych emocji. Byłam zmęczona, ale szczęśliwa.

Teraz jednak wszystko wygląda zupełnie inaczej. Te dni, które kiedyś przynosiły mi radość, stały się trudne i smutne.

– Mamo, dlaczego jesteś taka smutna, kiedy do ciebie przyjeżdżam? – zapytała moja córka, gdy odwiedziła mnie pewnego dnia wolnego.

Zauważyła, że siedzę i przeglądam stare zdjęcia, na których wspólnie obchodziliśmy Boże Narodzenie czy Nowy Rok. Nie odpowiedziałam jej od razu, bo trudno było mi dobrać słowa, które wyjaśniłyby, co czuję.

– Po prostu… – westchnęłam, bo to było jedyne, co mogłam jej odpowiedzieć. – Nie wiem, jak to wyjaśnić. Niby wszystko jest tak, jak być powinno, ale czegoś brakuje.

Córka siedziała obok mnie, a ja czułam, że patrzy na mnie inaczej. Była przyzwyczajona, że zawsze byłam silna i niezależna. Być może było to dla niej zaskoczeniem, bo pierwszy raz poskarżyłam się na coś.

Doskonale rozumiałam, że to nie było to, czego oczekiwała ode mnie, ale trudno było mi dłużej trzymać wszystko w sobie. W tamtym momencie bardzo potrzebowałam z kimś porozmawiać i otworzyć się.

– Wszystko się zmieniło w naszej rodzinie, odkąd tata odszedł. Coś zmieniło się we mnie i w was, moje dzieci – powiedziałam smutnym głosem.

Po śmierci Adama dzieci przez jakiś czas trzymały się blisko mnie. Na początku córki przyjeżdżały, wspierały mnie, poświęcały mi więcej uwagi, starały się stworzyć iluzję, że nie jestem sama, że wszystko jest w porządku.

Widziałam, jak bardzo się starają, i byłam im za to wdzięczna. Ale z czasem wszystko zaczęło się zmieniać, niestety na gorsze.

Córki stały się zajęte swoimi sprawami, swoimi rodzinami, a wizyty u mnie stawały się coraz rzadsze. Starałam się nie mieć im tego za złe, ale w sercu było mi ciężko.

Pewnego razu zapytałam starszą córkę:

– Dlaczego już tak rzadko mnie odwiedzasz? Kiedyś przyjeżdżałaś częściej.
Spojrzała na mnie zdziwiona, a w jej oczach zobaczyłam lekkie zakłopotanie.

– Mamo, jesteś dorosłą, samodzielną kobietą. Dobrze sobie radzisz. Nie potrzebujesz, żebym ciągle była przy tobie. Masz swoje życie, a ja swoje – odpowiedziała.

Pomyślałam, że może rzeczywiście miała rację. Zawsze starałam się być silna i niezależna, nigdy nie pokazywałam, że mogę potrzebować ich pomocy. Wtedy były jeszcze małe, wychowywałam je w duchu, że zawsze wszystko najlepsze jest dla nich, a mnie nic nie trzeba.

– Masz rację. Pewnie nie powinnam wymagać, żebyście tu ciągle byli – powiedziałam, starając się ukryć swoje uczucia. Ale było mi smutno.

Z czasem stało się jeszcze trudniej. Weekendowe i świąteczne dni stały się dla mnie prawdziwą próbą. Nie mogłam już odróżnić zwykłych dni wolnych od świąt. Wszystkie wydawały się takie same – puste i bezbarwne.

Wokół mnie ludzie czekali na weekendy, żeby spędzić czas z rodziną, cieszyli się świętami, przygotowywali różne pyszne potrawy, kupowali prezenty. A mnie to wszystko tylko przygnębiało. Trudno mi się do tego przyznać, ale naprawdę smuciło mnie szczęście innych ludzi.

Zamiast cieszyć się świętami, próbowałam je po prostu przetrwać, chciałam, żeby jak najszybciej minęły. Te dni przypominały mi, że nie ma już męża, z którym mogłabym je spędzać. Brakowało mi tego ciepła, tej atmosfery rodzinnej, która była kiedyś.

Kiedyś, podczas gotowania obiadu, córka, która przyjechała na weekend, zapytała:

– Mamo, dlaczego jesteś na mnie obrażona?

Zdziwiłam się.

– Ja? Obrażona? – powiedziałam. – Nie, oczywiście, że nie. Po prostu… – znowu nie wiedziałam, jak to powiedzieć.

Ona domyśliła się, bo dodała:

– Może jest ci ciężko. Ale zawsze mówiłaś, że mamy być samodzielne. Staram się być z tobą, kiedy mogę, ale przecież nie chcesz, żebym była z tobą cały czas. Mam swoją rodzinę, mamo. Rozumiesz, prawda?

Słuchałam jej i czułam, jak bardzo mnie bolą te słowa. Ale wiedziałam, że ma rację.

Wychowywałam swoje córki na samodzielne kobiety. Nie chciałam, żeby czuły się odpowiedzialne za mnie i moje problemy. Zawsze starałam się być samodzielna.

Ale teraz widzę, że popełniłam błąd. Nigdy nie pokazywałam, że jest mi ciężko, bo nie chciałam, żeby czuły się winne lub obciążone. Teraz rozumiem, że powinnam była pozwolić im być bliżej mnie, kiedy tego potrzebowałam.

– Nie jestem na ciebie obrażona, kochanie. Po prostu teraz jest mi bardzo ciężko – odpowiedziałam, starając się nie pokazać swojej słabości. – Wszystko się zmieniło i nie wiem, jak sobie z tym poradzić.

Córka nic więcej nie powiedziała, tylko mnie przytuliła. Poczułam, że Marta naprawdę mnie rozumiała.

Córka też ma swoje problemy, swoją rodzinę. I ja to rozumiem. Ale czasami chciałoby się, żeby dzieci były trochę bliżej, żeby rozumiały, że dla mnie ważne jest nie tylko ich sukces i szczęście, ale również to, żebym nie zostawała w samotności.

Długo zastanawiałam się, dlaczego jest mi tak smutno i ciężko. Czy to nie jest wynik tego, że wychowałam je na tak niezależne osoby, że teraz nie potrzebują mnie tak, jak kiedyś?

Z drugiej strony wiem, że tak właśnie powinno być. Powinny żyć własnym życiem. Nie mogę ich zatrzymywać przy sobie na zawsze.

Może to po prostu etap mojego życia, przez który muszę przejść. A jednak jest mi smutno. Nie potrafię powiedzieć, czy to dobre, czy złe, ale tak wygląda teraz moje życie.

Może to naturalne, że wszystko się zmienia, ale mimo to trudno mi pogodzić się z tymi zmianami.

Na początku grudnia zadzwoniłam do swoich córek i poprosiłam, żeby niczego nie planowały na Boże Narodzenie. Poprosiłam, żeby spędziły ten dzień ze mną, zaprosiłam je do siebie i powiedziałam, że przygotuję świąteczną kolację. Chciałam, żebyśmy spędzili ten wieczór tak, jak kiedyś, bo teraz widujemy się bardzo rzadko.

Córki podziękowały, ale każda powiedziała, że nie będzie mogła przyjechać, bo mają już swoje plany. Obiecały odwiedzić mnie po świętach.

Teraz wszyscy mówią tylko o wigilijnym wieczorze, czekają na spotkania z bliskimi, przygotowują się, a ja… już mnie to nie cieszy. Nie chcę gotować tylko dla siebie i nie będę tego robić.

Obiecują, że przyjadą na następne Boże Narodzenie, ale uważam, że następnych świąt może już nie być. Rodzice nie młodnieją. Jeśli proszą dzieci, żeby przyjechały, może czują, że to ważne.

Czy wszyscy ludzie tak mają? Czy tylko ja? Może to część dorastania – zarówno dla dzieci, jak i dla mnie. I choć to trudne, muszę się z tym pogodzić. Czy inne dzieci spieszą do rodziców na święta? Może jestem taką matką, która wychowała swoje dzieci w ten sposób?