Szlachetna decyzja – wziąć zwierzę ze schroniska. Ale przecież można było wybrać małego pieska, a teściowa przytargała do domu 40-kilogramowego konia. Pies nie jest agresywny, jest łagodny, ciekawski, ale zupełnie niewychowany i wymaga pracy. A kto ma się tym zająć? Oczywiście, na pewno nie pani Śnieguła.
Dzieci oczywiście piszczały z zachwytu, gdy u babci pojawił się pies – w końcu ogromna, miękka zabawka. Ja początkowo patrzyłam z niepokojem – w końcu to zwierzę, które raczej nie było szkolone do kontaktu z dziećmi, jeśli w ogóle było szkolone. Ale potem zrozumiałam, że pies jest dobrotliwy, a dzieci na nim jeżdżą jak na kucyku.
Tylko że cieszyły się jedynie dzieci, a my z mężem od razu się spięliśmy, bo inicjatywy mamy zazwyczaj oznaczają dla nas kłopoty. Tak było i tym razem. Najpierw czymś go nakarmiła, przez co pies dostał biegunki. Poczytała w internecie różne straszne rzeczy o nosówce i zaryczana zadzwoniła do nas w środku nocy.
Oczywiście mój mąż zerwał się na równe nogi i pojechał do mamy. Psa zawieźli do całodobowej kliniki, tam go zbadano, zalecono dietę, a na koniec wystawiono rachunek, którego teściowa nie miała czym opłacić. Była zaskoczona, że usługi weterynaryjne są tak drogie.
Nam również to zrobiło wrażenie, bo nigdy wcześniej się tym nie zajmowaliśmy, ale też nie planowaliśmy mieć zwierząt. Potem teściowa zachorowała i sama nie mogła wyprowadzać psa, bo był bardzo silny, a z wychowaniem było krucho – szarpał smyczą, ciągnął. Więc dwa razy dziennie musieliśmy jeździć do Śnieguły, żeby wyprowadzać jej ogoniaste cudo.
Wieczorem z dziećmi to jeszcze pół biedy – rodzinny spacer, dzieci zadowolone, spędzają czas na świeżym powietrzu. Ale rano, przed pracą – to już zupełnie inna historia.
Na zajęcia u tresera, na które teściowa zapisała się bez większego namysłu, też musieliśmy ją i psa wozić, bo pieszo szłaby tam co najmniej trzy godziny, taksówka z psem była za droga, a w komunikacji miejskiej bała się, że nie da sobie rady.
A zajęcia były w soboty o 9 rano.
A niedawno Śnieguła stwierdziła, że dawno nie widziała swojej siostry, która mieszka w Rydze, więc kupiła bilety i oznajmiła nam, że wyjeżdża. Na nasze niemówione pytanie: „A co z psem?”, odparła, że to tylko na krótko, więc przez tydzień my musimy go wyprowadzać. I tyle!
Mąż oczywiście powiedział jej wszystko, co myśli na ten temat, ale co z tego?
I tak wyjedzie, a my i tak będziemy jeździć, żeby karmić i wyprowadzać psa. Bo on przecież nie jest winny temu, że trafił mu się taki właściciel.
Ale tu czekała nas niespodzianka.
Okazało się, że gdy pies zostaje sam w domu przez cały dzień, zaczyna wyć wniebogłosy. Teściowa jest przecież na emeryturze i zwykle była w domu, a tu nagle wyjechała, zostawiając psa. No i on postanowił wyrazić swój protest.
Kiedy wieczorem pierwszego dnia przyjechaliśmy do jej mieszkania, czekała nas bardzo nieprzyjemna rozmowa z sąsiadkami – starszymi paniami i młodymi matkami, które przez cały dzień „rozkoszowały się” koncertami naszego kudłatego więźnia.
Rozwiązanie było tylko jedno – trzeba było zabrać psa do siebie. Dzieci przynajmniej nie pozwolą mu się nudzić. Nie mieliśmy na to ochoty, ale innej opcji po prostu nie widzieliśmy.
Oczywiście teraz cały dom jest w sierści, zasliniony, wszędzie słychać szczekanie, tupot, poślizgi na panelach, piski szczęśliwych dzieci. Krótko mówiąc, dzieciom i psu było wesoło – nam z mężem już trochę mniej.
Ledwo doczekaliśmy się powrotu teściowej, żeby oddać jej kudłatego podopiecznego.
Śnieguła wysłuchała poważnej rozmowy na temat odpowiedzialności za zwierzęta, ale raczej niewiele to zmieni. Najpewniej i tak będziemy musieli stale zajmować się tym psem, bo inaczej jedyne, co mu pozostanie, to powrót do schroniska. A to byłoby jednak trochę nieludzkie.