Niedawno mąż kupił mi pierwsze w życiu futro, mówiąc, że nie mogę chodzić w swoim starym puchowym płaszczu. Jakby nie wiedział, że przechodziłam w nim już kilka zim. Krótko mówiąc, pozwu o rozwód jeszcze nie złożyłam. Zawsze myślałam, że problem jest we mnie. Że żeby żyć szczęśliwie, muszę dokładniej myć podłogę, lepiej gotować, lepiej sprzątać, ale teraz rozumiem, że to nieprawda

Mam dwoje dzieci – trzyletnią córeczkę i syna, który jest w pierwszej klasie. Nie pracuję, zajmuję się domem i dziećmi. To mąż utrzymuje rodzinę, ale nie sprawia mi to ulgi. Jarosław to bardzo specyficzna osoba, zawsze z czegoś niezadowolony. Wraca do domu i już od progu szuka powodów do pretensji.

Brudne buty, zapalone światło, książka nie na swoim miejscu – wszystko wywołuje w nim falę gniewu. Staram się, jak mogę, żeby wszystko było na swoim miejscu, zanim wróci, ale mamy małe dzieci, więc bałagan zawsze się znajdzie.

A jeśli nie znajdzie – to sam go zrobi. Otworzy szafę i wyrzuci wszystko na podłogę, krzycząc, że niczego nie można znaleźć. W jego obecności nie wolno mi siedzieć bezczynnie – będzie marudził i wygłaszał kazania: „Zajmij się czymś! W domu jest tyle pracy!”. Trzeba chwycić ścierkę i wytrzeć kurz, albo przyszyć guziki, albo cokolwiek, byle nie siedzieć bezczynnie.

Wiem, że tak żyć nie można, ale przez wszystkie lata małżeństwa starałam się zmienić siebie, żeby nasze życie rodzinne się poprawiło. Kiedy Jarosław krytykował mój wygląd, biegłam do salonu kosmetycznego, żeby się „poprawić”. Kiedy mówił, że źle gotuję, sięgałam po książki kucharskie i starałam się być lepsza. Zawsze myślałam, że problem jest we mnie. Że żeby żyć szczęśliwie, muszę bardziej się starać, lepiej sprzątać, smaczniej gotować, bardziej dbać o dom.

Tak zostałam wychowana. Moi rodzice przez całe życie pracowali razem na jednej zmianie w fabryce. Wracali do domu, ojciec siadał na kanapie z gazetą, a matka od razu rzucała się w wir obowiązków domowych. I przeżyli tak całe życie, przekonani, że mają szczęśliwe małżeństwo.

Ja też uważałam swoje małżeństwo za normalne. W końcu czego mi brakowało? Dom był, nie musiałam pracować, mieliśmy dwójkę dzieci – chłopca i dziewczynkę, jak na zamówienie. A to, że mąż po 12 godzinach pracy wymagał ciepłej kolacji, wydawało się w jakimś stopniu sprawiedliwe.

Tak żyliśmy… aż nagle przejrzałam na oczy. Zrozumiałam, że nie mogę i nie chcę tak żyć. Udało mi się zapisać dziecko do przedszkola i zaczęłam szukać pracy. Postanowiłam złożyć pozew o rozwód.

I wiecie co? Mąż zrozumiał, że jestem poważnie zdeterminowana i nagle bardzo się zmienił. Nie poznaję go!

Jarosław przestał robić mi wyrzuty, zaczął pomagać w domu, odbiera mnie z dziećmi samochodem, nosi zakupy, rozmawia łagodnym tonem, pyta o moje zdanie.

Kupił dzieciom drogie zabawki, a mnie – moje pierwsze w życiu futro. Jakby nie wiedział, że przez wszystkie te lata nie miałam nic przeciwko mojemu starymu puchowemu płaszczowi.

Ale najbardziej mnie zaskoczyło, że teraz sam wstaje rano, przygotowuje śniadanie, karmi syna, szykuje go do szkoły, a mi robi kawę.

Nigdy nie sądziłam, że coś takiego dzieje się w prawdziwym życiu – myślałam, że to tylko w filmach.

Krótko mówiąc, pozwu o rozwód jeszcze nie złożyłam. Chcę jeszcze trochę pożyć tym „bajkowym” życiem.

Chociaż rozum podpowiada mi, że to nie potrwa długo. On zachowuje się tak tylko dlatego, że boi się, że odejdę. Kiedy strach minie, wszystko wróci do dawnego porządku.

Z drugiej strony – mamy dwoje dzieci. Jeśli się rozwiodę, nie będę mogła ich widywać przez pracę. Z szukaniem pracy też mi nie idzie, bo przerwa w zatrudnieniu trwała osiem lat, a do tego mam dwoje małych dzieci.

Nasi rodzice, z obu stron, są przeciwko rozwodowi. Jeszcze niedawno byłam pewna swojej decyzji, ale teraz już sama nie wiem, co robić…