To zdanie, wypowiedziane chłodno, niczym wyrok, w końcu wyjaśniło jego dziwne zachowanie w ostatnich miesiącach. Długo próbowałam zrozumieć, co się stało, dlaczego między nami pojawiła się jakaś niewidzialna, ale bolesna granica. A wszystko, jak się okazuje, było banalnie proste:
– Nie czuję już do ciebie nic, tylko irytację.
Nie jest to coś, co kobieta chce usłyszeć po ośmiu latach małżeństwa.
To było nie tylko przykre – to było upokarzające. Okazuje się, że mnie znosi? Toleruje? Bo tak wypada? No dziękuję bardzo, wielka łaska, może jeszcze się ukłonić w pas?
Wyobrażałam sobie życie małżeńskie zupełnie inaczej. I takie litościwe ofiary są mi niepotrzebne. Dzieciom też. Nie są niemowlętami – wszystko widzą, wszystko rozumieją, choć milczą.
Widzieli, jak tata chodził po domu z ponurą miną, nie rozmawiał ze mną, a jeśli już mówił, to ostro i szorstko. Jak mama stała się nerwowa, zamknięta w sobie, często milcząca, bo nie rozumiała, co właściwie się dzieje.
A wszystko zaczęło się nagle. Jeszcze niedawno planowaliśmy razem wakacje, rozmawialiśmy o weekendzie, o remoncie w mieszkaniu. A potem, jakby ktoś nacisnął przycisk „stop”.
Pewnego dnia mąż wrócił z pracy milczący, obojętny, odpowiadał zdawkowo, zjadł, porozmawiał z dziećmi i bez słowa poszedł spać.
Nigdy wcześniej tak nie było. Nawet jeśli miał ciężki dzień, zawsze rozmawialiśmy. Bo kto miał go wysłuchać, jeśli nie żona?
Pomyślałam, że stało się coś poważnego i czekałam, aż sam mi o tym powie. Ale nic się nie zmieniało. Coraz częściej słyszałam: „daj mi spokój”, „nie zawracaj mi głowy”, „nie denerwuj mnie” – choć wcześniej nigdy nie mówił do mnie w ten sposób.
Próbowałam porozmawiać. Przecież było oczywiste, że coś się dzieje! Ale w odpowiedzi dostawałam tylko milczenie. Nie oczekiwałam niemożliwego. Chciałam po prostu wiedzieć, co się stało. Jaka katastrofa odebrała mu chęć rozmowy ze mną?
Miesiącami ciągnęła się ta cisza, aż w końcu wyrzucił z siebie:
– Żyję z tobą tylko ze względu na dzieci.
I wtedy mnie uderzyło. Najpierw ból. Ostry, przeszywający. A potem – złość.
Nie chcę nawet wiedzieć, co było powodem tej decyzji. Może zakochał się w innej, może zrozumiał, że małżeństwo nie jest dla niego, może po prostu przestał mnie kochać. To już nieważne. Ważne jest, że wybrał taki sposób, by mi to powiedzieć.
Żebym poczuła się nic niewarta. Żebym poczuła się jak mebel, który on „znosi”, bo „na razie nie ma możliwości wymiany”.
Cóż. Nie jestem przedmiotem, którego można używać, dopóki jest wygodny. Wzięłam swoje rzeczy i złożyłam pozew o rozwód. Sprawę będziemy załatwiać przez sąd – mamy przecież dzieci, inaczej się nie da. Spakowałam też jego rzeczy i poprosiłam, by wyniósł się z mojego mieszkania.
Dzieciom wyjaśniłam wszystko tak, żeby zrozumiały. Żeby nie było bólu i strachu. Nie było histerii. Są mądre. Wszystko widziały już wcześniej.
Martwisz się o dzieci? Nie trzeba. Nie są małe, same wszystko rozumieją. Nie będę wam zabraniać kontaktu. Ale w moim domu nie ma już dla ciebie miejsca.
Nie znalazłam się na śmietniku, żeby tolerować coś takiego.
A swoją drogą, gdy pakował rzeczy, wyglądał na dość zaskoczonego.
A co cię tak dziwi? Przecież do tego to zmierzało. No i co? Teraz jesteś szczęśliwy? Teraz już nie musisz mnie „znosić” dla dobra dzieci.
A co zrobisz dalej – to już nie mój problem.